Kilka słów o gwieździe festiwalu Rock In Wrocław. Nie będę się długo rozpisywał zwłaszcza, że moja opinia o tej współpracy w zasadzie się nie zmieniła. Zatem do dzieła – Queen + Adam Lambert na Rock in Wrocław.
Początkowo w ogóle miałem nie wybierać się do Wrocławia – bo szkoda pieniędzy, bo szkoda nerwów na Lamberta itp. Na pierwszą bolączkę znalazłem lekarstwo w postaci mojego niesamowicie lotnego umysłu oraz inwencji twórczej, a mianowicie wygrałem bilet w konkursie Polskiego Fanklubu Queen odpowiadając na pytanie: „Jakie korzyści płyną ze współpracy z Adamem Lambertem”. Jako przyszły prawnik nakłamałem niemało i proszę – udało się. Co do drugiej kwestii… cóż, mam w sobie coś z masochisty, wrodzona uczciwość nie pozwoliła mi na sprzedaż niekupionego biletu, a i nie bardzo było komu go podarować. Poza tym, na rany Szatana, jak dają to dlaczego nie skorzystać?
Do Rocklaw (jak Brian nazywał Wrocław) wyruszyłem świtkiem rankiem, by móc zwiedzić chociaż trochę miasta. Muszę przyznać, że to co ujrzałem zrobiło na mnie niemałe wrażenie i na pewno kiedyś jeszcze zawitam tam w celach stricte turystycznych. W godzinach popołudniowych dołączyłem do Qndzi i Lemura, udaliśmy się na strawę w knajpie, w której prawie nic z menu nie było i dziarsko ruszyliśmy na przystanek (gdzie spotkaliśmy fanki z Anglii i gdzie pokonał nas biletomat). Po ok. 20-minutowej podróży, rozmowach o życiu, nazistach i Gothicu dotarliśmy pod Stadion.
Na miejscu czekała nas rutynowa kontrola (ochronie tak bardzo chciało się rewidować, że równie dobrze mógłbym próbować przemycić beczkę piwa i też by nie zauważyli) i chodzenie w kółko w poszukiwaniu wejścia na płytę. W międzyczasie wypiliśmy jeszcze piwo w cenie trzech normalnych i już po chwili byliśmy w środku. Zdążyliśmy na końcówkę koncertu zespołu IRA, rozgrzewanie publiczności przez pana z radia (albo z radio, jeśli nie odmieniacie tego słowa) i występ kapeli o wdzięcznej nazwie MONA. O tym ostatnim zespole mogę powiedzieć w sumie tyle, że nie byłem nim oczarowany, ale nie zniesmaczył mnie tak jak niektórych. Ot, momentami nawet trochę brzmiało to wszystko jak Kings of Leon tylko, że o kilka klas niżej ;).
Po krótkiej lub długiej przerwie światła w końcu zgasły. Ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie czułem podekscytowania. Nie tyle, że nie czułem podekscytowania aż takiego jak cztery lata wcześniej w Pradze, w zasadzie nie czułem żadnych wielkich emocji w ogóle (zwłaszcza po obejrzeniu koncertu w Kijowie). Z taśm puścili intro w postaci Flasha, mozolnie wciąganą wcześniej kurtynę z logo zespołu (tak zwany kurak) przeszywały różnokolorowe światła. W końcu pierwsze dźwięki gitary, pierwsze uderzenie bębnów, kurtyna podjeżdża do góry, Lambert piszczy swoje „C’mon” i… zaczynają!
Nie będę tu tworzył recenzji utwór po utworze. Nie ma to chyba większego sensu. Dość powiedzieć, że całościowo koncert mnie nie porwał, miał jednak swoje magiczne momenty (dziwnym trafem wypadły one wtedy kiedy na scenie nie było Lambady ;)). Roger cudownie zaśpiewał These Are The Days of Our Lives, cały stadion huczał z Brianem (i Freddiem!) podczas Love of My Life, solówka Rogera i jego syna Rufusa, a także fragment Last Horizon podczas Guitar Solo mogły zachwycać. Podobnie sporo zaśpiewek Adama było potworne, ale muszę powiedzieć jedno. Przez prawie cały koncert prawie wszyscy obecni śpiewali praktycznie każdy zagrany utwór. To było chyba najbardziej magiczne. Prawda jest taka, że przez większość występu nie za bardzo słyszałem Pana Lamberta. Cieszy mnie też to, że jednak dominowali fani Queen, co dało się odczuć, zwłaszcza porównując jakie owacje zbierał Adam, a jakie jego starsi koledzy (nie wspominając, że i tak największe brawa dostali Freddie i John :P).
Reasumując, zdania o tym projekcie nie zmieniłem. Według mnie Adam Lambert w ogóle nie pasuje do tego zespołu i tego repertuaru (no, może z jednym, dwoma wyjątkami). Mam też nadzieję, że ta współpraca zakończy się po londyńskich koncertach i nie doczekamy się studyjnego albumu pod szyldem Q + AL. Niemniej momenty były, niektóre naprawdę świetne. Dałem się także porwać atmosferze stadionowej, śpiewałem każdą jedną piosenkę i summa summarum źle się nie bawiłem.
Do Rocklaw (jak Brian nazywał Wrocław) wyruszyłem świtkiem rankiem, by móc zwiedzić chociaż trochę miasta. Muszę przyznać, że to co ujrzałem zrobiło na mnie niemałe wrażenie i na pewno kiedyś jeszcze zawitam tam w celach stricte turystycznych. W godzinach popołudniowych dołączyłem do Qndzi i Lemura, udaliśmy się na strawę w knajpie, w której prawie nic z menu nie było i dziarsko ruszyliśmy na przystanek (gdzie spotkaliśmy fanki z Anglii i gdzie pokonał nas biletomat). Po ok. 20-minutowej podróży, rozmowach o życiu, nazistach i Gothicu dotarliśmy pod Stadion.
Na miejscu czekała nas rutynowa kontrola (ochronie tak bardzo chciało się rewidować, że równie dobrze mógłbym próbować przemycić beczkę piwa i też by nie zauważyli) i chodzenie w kółko w poszukiwaniu wejścia na płytę. W międzyczasie wypiliśmy jeszcze piwo w cenie trzech normalnych i już po chwili byliśmy w środku. Zdążyliśmy na końcówkę koncertu zespołu IRA, rozgrzewanie publiczności przez pana z radia (albo z radio, jeśli nie odmieniacie tego słowa) i występ kapeli o wdzięcznej nazwie MONA. O tym ostatnim zespole mogę powiedzieć w sumie tyle, że nie byłem nim oczarowany, ale nie zniesmaczył mnie tak jak niektórych. Ot, momentami nawet trochę brzmiało to wszystko jak Kings of Leon tylko, że o kilka klas niżej ;).
Po krótkiej lub długiej przerwie światła w końcu zgasły. Ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie czułem podekscytowania. Nie tyle, że nie czułem podekscytowania aż takiego jak cztery lata wcześniej w Pradze, w zasadzie nie czułem żadnych wielkich emocji w ogóle (zwłaszcza po obejrzeniu koncertu w Kijowie). Z taśm puścili intro w postaci Flasha, mozolnie wciąganą wcześniej kurtynę z logo zespołu (tak zwany kurak) przeszywały różnokolorowe światła. W końcu pierwsze dźwięki gitary, pierwsze uderzenie bębnów, kurtyna podjeżdża do góry, Lambert piszczy swoje „C’mon” i… zaczynają!
Nie będę tu tworzył recenzji utwór po utworze. Nie ma to chyba większego sensu. Dość powiedzieć, że całościowo koncert mnie nie porwał, miał jednak swoje magiczne momenty (dziwnym trafem wypadły one wtedy kiedy na scenie nie było Lambady ;)). Roger cudownie zaśpiewał These Are The Days of Our Lives, cały stadion huczał z Brianem (i Freddiem!) podczas Love of My Life, solówka Rogera i jego syna Rufusa, a także fragment Last Horizon podczas Guitar Solo mogły zachwycać. Podobnie sporo zaśpiewek Adama było potworne, ale muszę powiedzieć jedno. Przez prawie cały koncert prawie wszyscy obecni śpiewali praktycznie każdy zagrany utwór. To było chyba najbardziej magiczne. Prawda jest taka, że przez większość występu nie za bardzo słyszałem Pana Lamberta. Cieszy mnie też to, że jednak dominowali fani Queen, co dało się odczuć, zwłaszcza porównując jakie owacje zbierał Adam, a jakie jego starsi koledzy (nie wspominając, że i tak największe brawa dostali Freddie i John :P).
Reasumując, zdania o tym projekcie nie zmieniłem. Według mnie Adam Lambert w ogóle nie pasuje do tego zespołu i tego repertuaru (no, może z jednym, dwoma wyjątkami). Mam też nadzieję, że ta współpraca zakończy się po londyńskich koncertach i nie doczekamy się studyjnego albumu pod szyldem Q + AL. Niemniej momenty były, niektóre naprawdę świetne. Dałem się także porwać atmosferze stadionowej, śpiewałem każdą jedną piosenkę i summa summarum źle się nie bawiłem.
Zdjęcie pochodzi z brianmay.com
Na koniec lista „hop-bęc” i setlista:
HOP:
- możliwość zobaczenia się po raz kolejny z Qndzią i Lemurem - dziękuję i loffciam :*
- These Are the Days of Our Lives - piękne, w 2008 r. tego nie grali, więc tym bardziej byłem zachwycono-wzruszony + oczywiście podnieta z Johna i Freda na telebimie (to zabawne - dobrze wiedziałem, że tak będzie, a i tak radocha niesamowita)
- Love of My Life - wbrew moim obawom - cały stadion śpiewał. Uczucie niesamowite. No i Brian mówiący po polsku jest jeszcze bardziej uroczy niż Brian mówiący po ukraińsku/rosyjsku z tłumaczącym go lektorem
- Neil Fairclough - koleś jest niesamowity! O wiele więcej inwencji niż u Mirandy (no chyba, że na trasach z Paulem taka miała być jego rola, nie wiem). PS: Pozdrowienia dla pana obok, który wyglądał jak Miranda właśnie.
- Last Horizon
- solówki w I Want It All (która po raz pierwszy brzmiała identycznie jak na płycie) i Who Wants To Live Forever (bardzo wzruszający moment)
- '39
- A Kind of Magic
- Under Pressure – tutaj nawet Lambert nie bolał, ale też niewiele śpiewał ;)
- atmosfera stadionu
- początek w wykonaniu Adama - nie był najgorszy, później za to równia pochyła
- szmata z logo Queen zrobiła fajny efekt (kurtyny z czasów Paula nie miałem okazji doświadczyć :()
BĘC
- I Want It All - wokalnie leży, intro też wymyślili beznadziejne, ta piosenka straciła wszystko co miała w oryginalnym wykonaniu i podczas koncertów z Paulem (kiedy to była highlightem setu...)
- Another One Bites the Dust "wjeb jej wjeb jej wjeb jej siarap siarap siarap oh yeah" improvisation
- Crazy Little Thing Called Love - wyjbrato prawie sięgnęło zenitu, poza tym nie podoba mi się ta w pełni elektryczna aranżacja (jak to ktoś na Queen.pl napisał – to była idealna piosenka do zmiany gitar ;))
- The Show Must Go On - wyjbrato sięgnęło zenitu; jeśli uważacie wykonanie Eltona Johna za kiepskie, to lepiej żebyście tego nie słuchali.
- Don't Stop Me Now - TRAGEDIA...
- Tie Your Mother Down - Brian to masakruje... I tak było o tyle "lepiej", że przez pierwszą zwrotkę miał odłączony mikrofon
- wyraz twarzy niektórych Glamgirls (jak to nazywają siebie fanki Lamberta), mówiący "wtf?!", gdy Brian zapowiadał "a little space song" i bardzo mało osób ów song śpiewających
Setlista:
Flash (intro)
Seven Seas of Rhye
Keep Yourself Alive
We Will Rock You (Fast)
Fat Bottomed Girls
Don't Stop Me Now
Under Pressure (Roger i Adam na wokalu)
I Want It All
Who Wants to Live Forever
A Kind of Magic (Roger na wokalu)
These Are the Days of Our Lives (Roger na wokalu)
Love of My Life (Brian i Freddie na wokalu)
'39 (Brian na wokalu, Roger w chórkach)
Dragon Attack (+ Neil Fairclough solo)
Drum Battle (Roger i Rufus Taylorowie)
Guitar Solo/Last Horizon/Guitar Solo
I Want to Break Free
Another One Bites the Dust
Radio Ga Ga
Somebody to Love
Crazy Little Thing Called Love
The Show Must Go On
Bohemian Rhapsody (Freddie i Adam na wokalu)
Encore:
Tie Your Mother Down (Brian na “wokalu”)
We Will Rock You
We Are the Champions
God Save The Queen (outro)
Personel:
Brian May – gitara, wokal
Roger Taylor – perkusja, wokalAdam Lambert – wokal*
Spike Edney – klawisze, promocja Śląska Wrocław
Neil Fairclough – gitara basowa
Rufus Taylor – instrument perkusyjne, perkusja
*momentami dzikie jęki, dzikie tańce i wyjbrato