Wiesz co się liczy? Szacunek ludzi ulicy (…) to dla całej miejskiej dziczy! – melorecytował Peja w jednym ze swoich najbardziej znanych utworów (nie lubię szafować tym słowem). Niestety kilku gigantów szeroko pojętej światowej sceny rockowej nigdy nie miało okazji słyszeć tego wspaniałego dzieła, przez co ich szacunek wśród ludzi ulicy (czyt. fanów) poleciał na łeb na szyję. Mam tu w szczególności na myśli czwórkę satanistów z Birmingham oraz dwóch dziadków z Londynu (pseudonimy: Głuchy i Kudłaty).
Black Sabbath to jeden z tych zespołów, których skład zmieniał się niekiedy z płyty na płytę, a czasem nawet po kilka razy między poszczególnymi sesjami nagraniowymi. Nawet po wyodrębnieniu trzech podstawowych okresów (które i tak przeplatały się między sobą niemiłosiernie), tzn. ery Ozzy’ego Osbourna, Ronniego Jamesa Dio oraz Tony’ego Martina – roszad w składzie zespołu było co niemiara. Działo się tak głównie dlatego, że na członków formacji prawie zawsze składały się postaci o silnych charakterach, co w rezultacie doprowadzało do sporów. Zaś, gdy Iommi w końcu doszedł do wniosku, że wyda album solowy, to i tak wytwórnia wymogła na nim nazwę Black Sabbath (stąd przedziwny twór nazwany Black Sabbath featuring Tony Iommi).
Fani oryginalnego składu doczekali się pierwszego reunionu 13. lipca 1985 r. podczas Live Aid Boba Geldofa. Myślę jednak, że nie ulegało wątpliwości, iż jest to jednorazowe wydarzenie, które nie ma szans bytu, w związku z karierami solowymi poszczególnych członków zespołu. Pierwsza prawdziwa możliwość na zjednoczenie pojawiła się dopiero 12 lat później, kiedy Iommi i Buttler dołączyli do Osbourne’a podczas Ozzfest. Wkrótce do muzyków dołączył również Bill Ward. Wtedy też nagrano materiał na podwójny album koncertowy o oryginalnym tytule Reunion (wydany 20. października 1998 r.). Wydawnictwo zostało bardzo ciepło przyjęte. Niestety mylą się Ci, którzy sądzą, że zbliża się happy end perypetii Sabbathów. Latem 1998 r. Bill Ward dostał ataku serca i czasowo musiał opuścić zespół, a wkrótce po występach podczas Ozzfest w 1999 r. zespół zawiesił dalszą działalność, w związku z pracami Iommiego i Osbourne’a nad ich solowymi albumami (odpowiednio Iommi oraz Down To Earth). Wiosną 2001 r. zespół wszedł do studia by nagrać premierowy materiał, jednak pozostawanie członków zespołu w ciągłych rozjazdach nie sprzyjało pracy twórczej. Black Sabbath jako takie utkwiło w martwym punkcie, Osbourne postanowił (czy też – Sharon Osbourne postanowiła), że zamiast tworzyć, zrobi z siebie i rodziny szopkę w MTv i tak płynął czas. Butler, Iommi, Osbourne i Ward wystąpili ponownie razem dopiero w 2004 r., ponownie podczas Ozzfest. Podobnie uczynili w 2005 r. Natomiast rok 2006 miał być przełomowy…
…dla składu Black Sabbath z Dio na pokładzie. Wydano składankę Black Sabbath: The Dio Years, na potrzeby której Iommi, Dio, Butler i Vinny Appice nagrali trzy nowe utwory. Najwyraźniej zadowoleni z poziomu współpracy, jak i ze sprzedaży wydawnictwa panowie postanowili wyruszyć w trasę koncertową. Początkowo miał do nich dołączyć Bill Ward, ale przypomniał sobie, że nie lubi Dio, więc strzelił focha (nie po raz pierwszy zresztą). W celach uniknięcia pomyłki z jedynym prawdziwym Black Sabbath muzycy nazwali siebie Heaven & Hell (zręczne nawiązanie do albumu innego znanego brytyjskiego zespołu, w tej chwili nie pomnę nazwy), wkrótce wydali dość przeciętny album studyjny The Devil You Know.
W międzyczasie Ozzy (Sharon) postanowił złożyć pozew przeciw Tony’emu, w którym twierdził, że Iommi bezczelnie przywłaszczył sobie prawa do nazwy. Przemilczę już to, że jakby nie patrzeć jeden jedyny Tony zagrał na wszystkich albumach zespołu oraz fakt, że Osbourne domagał się 50% praw do nazwy, choć jak sam twierdził uważa, że prawa powinny zostać rozłożone równomiernie na całą czwórkę z Birmingham (ta, już Sharon by Ci na to pozwoliła ćpunie zafajdany…). Batalia zakończyła się w czerwcu 2010 r., jednak jej rezultat nie został ujawniony.
W styczniu 2010 r. Ozzy stwierdził, że nie wyklucza reunionu grupy, jednak mocno wątpi w realizację tego pomysłu. Geezer wciąż podkreślał, że z Osbournem nie zagra i tak nadzieje true fan(atyk)ów zespołu bezpowrotnie gasły. Jak się okazało do czasu aż Dio wziął i umarł 16. maja 2010 r. Początkowo oczywiście ni było nawet słowa o tym, że zespół zejdzie się po latach (jakby nie patrzeć – nie wypadało, poza tym szczerzę wierzę w przyjaźń Ronniego, Geezera oraz Tony’ego). W styczniu Butler nadal twierdził, że z Ozzym nie zagrają, jednak tym razem powodem była solowa trasa wokalisty, a nie ogólna niechęć do niego.
W sierpniu 2011 r. za pośrednictwem portalu MetalTalk ogłoszono sensacyjną wiadomość – Sabbathci weszli do studia, planują trasę, może nawet album studyjny. Euforia wśród zagorzałych fanów mieszała się ze sporym sceptycyzmem pozostałych (wszak, który to już raz słyszeliśmy o zjednoczeniu? Nie, nie liczcie, to pytanie retoryczne!). Nie mylili się Ci, którzy nie napalali się za bardzo – dwa dni później Iommi zdementował plotkę i stwierdził, że dziennikarz, z którym rozmawiał mocno podkoloryzował słowa gitarzysty. Zatem kolejny zawód wśród fanów.
Aż wreszcie nadszedł dzień 11. listopada 2011 r., dzień, który mógł na zawsze przyćmić manifesta…to znaczy obchody rocznicy odzyskania niepodległości w Polsce, dzień, którego ani Nostradamus, ani nawet Krzysztof Jackowski nie mogli przewidzieć. Dzień konferencji prasowej Black Sabbath w składzie: Butler, Iommi, Osbourne i Ward. Panowie ogłosili światu, że kochają się bardziej niż Teletubisie, więc kiedy się jednoczyć, jak nie właśnie teraz? Pojedziemy w trasę, wydamy album i będzie genialnie (wolny przekład). Myślę, że w tym momencie nawet ci ostrożnie podchodzący do newsów dotyczących zespołu ucieszyli się ogromnie. Wszak oficjalna informacja, same konkrety. Co może się nie udać? A jednak…
9. stycznia 2012 r. ogłoszono, że u Iommiego zdiagnozowano nowotwór (Sharon, przebiegły kojocie! Zobaczysz, Rutkowski cię dopadnie!). Oczywiście stan zdrowia gitarzysty jest świetny i nijak to nie wpłynie na plany studyjno-koncertowe. W duchu pomyślałem – oby tak było, wszak nowotwór to nie rak (po prelekcji przyjaciela, studenta medycyny, mogę się już tak mądrować ^^), więc będzie dobrze. Co jednak z tego, że z panem ucięte opuszki wszystko dobrze, skoro 2. lutego zawałowiec Bill stwierdził, że strzeli focha, bo nie otrzymał honorarium na jakie zasługuje. W sumie to nie chcę brzmieć krytycznie wobec Warda, pewnie – jeśli zaproponowano mu kontrakt gorszy, niż pozostałym, to mu się zupełnie nie dziwię. W każdym razie Bill stwierdził, że on z nimi bardzo chce grać, ale nie może, bo się ceni jako artysta. Oni zaś powiedzieli, że bardzo chcą z nim grać i drzwi stoją przed nim otworem. Mnie się jednak wydaje, że gdyby naprawdę chcieli, to by się dogadali – może Ward, by trochę odpuścił, może zespół (Sharon) poszedłby mu trochę na rękę. Mogłoby tak być, gdyby chociaż trochę chodziło o muzykę i radość fanów, a nie o szybki zysk…
Jakby tego wszystkiego było mało, to niedawno ogłoszono, że oryginalny Black Sabbath wystąpi jedynie podczas Download Festival (no ale zaraz – oryginalny z Billem, czy może oryginalny bez Billa i z automatem perkusyjnym? A może Black Sabbath – Bill Ward + Vinny Appice? Tego już nie wiem), zaś reszta trasy odbędzie się pod szyldem Ozzy Osbourne & Friends. To jest jakaś paranoja… To znaczy, oczywiście, zapowiada się świetne granie Ozzyego, Geezera, Zakka Wylde’a, podczas paru koncertów także Slasha. Niemniej sądzę, że większość fanów kupiła bilety głównie z myślą o zapewne ostatniej wspólnej kolaboracji całej czwórki z Birmingham… i że czują się srodze zawiedzeni. Jedynym usprawiedliwieniem takich, a nie innych poczynań muzyków Black Sabbath mógłby być pogarszający się stan zdrowia Tony’ego (odpukać!). Tylko, że nawet jeśli miałoby tak być, to do tej pory zespół odstawił taką szopkę, że niesmak pozostanie jeszcze długo…
Czas zakończyć te przydługie i raczej dość nieciekawe dywagacje dotyczące nieszanowania fanów oraz niedbania o walory pozabiznesowe muzyki. Mam tylko nadzieję, że za jakiś czas nie usłyszymy o tym, że Iommi dogadał się z Butlerem i że ruszają w trasę razem z Susan Boyle. Chociaż kolaboracje z artystami z Idola uskuteczniają inne angielskie i podstarzałe zarazem gwiazdy rocka. O nich w drugiej części Szacunku ludzi ulicy, może już wkrótce ;).
Jako fan Black Sabbath nie spałem kilkanaście nieprzespanych nocy z kombinując jak zdobędę bilety na koncert w Pradze. Gotów byłem uzbierać na ten cel wiele pieniędzy. Szczęście w nieszczęściu, jestem już wolny od tej męczącej rozkminy. Zawiedli mnie srogo - nie wspominając o tych, co już kupili bilety. Dzień 11.11.11 wyglądał na naprawdę przełomowy - otóż wreszcie czwórka gości, która przez całe życie nie może się ze sobą dogadać, podaje sobie ręce i mówią: "OK, to już ten czas, żeby się zjednoczyć i zrobić to dla siebie i fanów". Może trochę naiwnie, ale wierzyłem w to mocno.
OdpowiedzUsuńNiestety... O ile choroba Iommiego to wbrew temu co mówisz jest poważna sprawa (chłoniak obok czerniaka to najbardziej niebezpieczny nowotwór) i nie wiadomo po prostu jak jest z jego kondycją, o tyle sprawa Warda śmierdzi na kilometr. Śmierdzi pieniędzmi. Pewnie chce dostać tyle, żeby się nie martwić, że na alkohol pewnego dnia nie starczy...