18 stycznia 2016

The Temperance Movement


The Temperance Movement – 1) ruch społeczny sprzeciwiający się spożywaniu napojów alkoholowych. Charakteryzuje się potępianiem nadmiernego spożycia alkoholu, promuje totalną abstynencję, wykorzystuje swoje wpływy polityczne, by wymusić na władzy prawne regulowanie dostępności alkoholu czy nawet całkowitą prohibicję; 2) brytyjski zespół blues rockowy, sformowany w 2011 r. przez pochodzącego z Glasgow wokalistę Phila Campbella i gitarzystę Luke’a Potaschnicka.

Wydaje się, że właśnie taka nazwa zespołu może budzić pewne obawy, jednak nieco zagłębiając się w inspiracje oraz samą muzykę grupy The Temperance Movement szybko okazuje się, że Panowie nie grają chrześcijańskiego blues rocka (istnieje w ogóle taki gatunek?). Do ich mentorów należą bowiem tacy abstynenci jak The Rolling Stones, Free, The Faces, Led Zeppelin czy Pearl Jam. I chyba nie muszę dodawać, że właśnie te inspiracje doskonale słychać na debiutanckim krążku grupy, wydanym w 2013 r. i zatytułowanym po prostu „The Temperance Movement”.

13 utworów i 56 minut (w wersji deluxe 17 utworów i 83 minuty muzyki) klasycznego rocka w stylu Stonesów/Jeffa Becka, okraszone wokalami, które momentami przywodzą mi na myśl Chrisa Cornella, a momentami młodego Roda Stewarta. Koncept zdecydowanie nie jest nowy, ale… sprawdza się niemal doskonale („niemal”, bowiem dostrzegam mały zgrzyt, niemniej o tym za chwilę). The Temperance Movement mają naturalny talent do tworzenia chwytliwych riffów i bujających rytmicznych melodii, w zasadzie każdy z ich utworów mógłby z powodzeniem gościć na antenach radiowych (i to nawet tych mainstreamowych, gdyby pokusiły się o przeprogramowanie maszyny losującej). Nie odnosi się przy tym jednak wrażenia, żeby Panowie silili się na przebojowość. Raczej samo tak jakoś wychodzi, przy okazji J. Żywiołowe rock ‘n’ rollowe granie (Only Friend, Midnight Black, Take It Back <3) od czasu do czasu przerywane jest spokojnymi bluesującymi balladami. Tutaj właśnie odczuwam mały zgrzyt, gdyż o ile nie mam nic przeciwko wyciszeniu nastroju i zwolnieniu tempa, to jednak któraś z kolei balladka zapala w głowie lampkę z napisem „wtórność”. Praktycznie każda z nich oparta jest na tym samym schemacie: gitara akustyczna, delikatny wokal Phila Campbella, ciepłe chórki, najczęściej z udziałem żeńskiego wokalu. Wydaje mi się, że wielu słuchaczy może mieć chwilę zawahania („Przecież to już było…”) lub spore problemy z dopasowaniem melodii do tytułu, a to już nie jest najlepszy zwiastun.

Pomimo powyższego zgrzytu, debiut Brytyjczyków (wspominanych Phila Campbella i Luke’a Potashnicka oraz basisty Nicka Fyffe’a) i jednego Australijczyka (perkusisty Damona Wilsona) jest naprawdę udany, po jego wysłuchaniu jestem przekonany, że Panowie mają szansę zyskać pokłady nowych fanów oraz choć trochę zawojować na rynku muzycznym. Grają z lekkością, techniką, nawiązując do klasyki, ale nie kopiując jej zbytnio. To się nie może nie podobać!     

Warto zaopatrzyć się w tzw. Tour Edition albumu, wzbogacony o pięć utworów koncertowych (z występów w Glasgow, Londynie, Lincoln i Portsmouth). Po pierwsze dlatego, że w popularnym polskim sklepie internetowym dla FANów muzyki, wersja rozszerzona kosztuje tyle samo co podstawowa, a po drugie dlatego, że te kilka piosenek daje posmakować tego, jak zespół brzmi na żywo. Wszystko wskazuje na to, że brzmi świetnie, rytmicznie, dynamicznie, bez trzymania się ściśle dźwięków zagranych w studio. Spore wrażenie robi 10-minutowa wersja Lovers and Fighters, o wiele mniej cukierkowa w porównaniu do ścieżki zarejestrowanej na albumie oraz wzbogacona o świetne solówki i improwizacje (lub wcześniej zaplanowane „improwizacje” ;)).

We wrześniu 2015 r. zespół opuścił jeden z jego założycieli – gitarzysta Luke Potashnick. Oficjalną przyczyną było znużenie życiem trasie i chęć oddania się pracy w studio. Tymczasowo zastąpił go Jacob Hildebrand. Pomimo tych problemów personalnych, już 16 stycznia 2016 r. ukazał się drugi album zespołu – White Bear. Nieco ponad 16-minutowy zwiastun (do posłuchania TUTAJ) zapowiadał równie smakowitą mieszankę rock ‘n’ rollowego szaleństwa z blues rockową melancholią*. Z kolei zamieszczone fragmenty udowadniają, że również jako kwartet (oficjalny Facebook zespołu wskazuje, iż nikt nie został dokooptowany do składu) muzycy są w stanie osiągnąć pełne brzmienie. Jednakże o White Bear – wkrótce!

*Przesłuchanie całej płyty doprowadziło mnie do zgoła odmiennych wniosków, ale jak już wspomniałem – o tym przeczytają Państwo innym razem.