22 sierpnia 2015

Coven - Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls

Kiedy Spotify uruchomił nową usługę w postaci tygodniowych playlist „Odkryj w tym tygodniu” byłem wręcz przekonany, że albo będą to playlisty z utworami dobrze mi znanymi, albo zupełnie nietrafione w mój gust. Okazało się, że – jakby to powiedział Tadeusz Sznuk – „otóż nie!”. Spoti nie tylko zmotywował mnie do poznania kilku artystów, do których już od dawna się przymierzałem, ale także zwrócił uwagę na tak zapomnianych, czy też obecnie w zasadzie nieznanych twórców, jak Coven – zespół, który mógł być równie wielki jak Black Sabbath i równie „shock rockowy” jak Alice Cooper. Niestety, chyba trochę wyprzedził swoją epokę i obecnie naprawdę ciężko dotrzeć do albumów grupy – czy to tych z lat ’70 (było ich trzy), czy też tych po reaktywacji w 2007 r. (było ich dwa). Wybielenia reputacji Coven jako zgrai satanistów nie pomógł nawet nagrany przez wokalistkę Jinx Dawson - a podpisany jako Coven – przebój One Tin Soldier, który wykorzystano w filmie Billy Jack, ani fakt utrzymywania przez nią romantycznych znajomości z takimi panami jak Jim Morrison czy Roger Taylor z Queen.  Tym bardziej cieszy zatem prezent od Spotify w postaci debiutu zespołu – Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls.


Coven powstał w Chicago pod koniec lat ’60. Już przed wydaniem pierwszej płyty szokował, grając swoje – jak na tamte czasy – dość odważne show. Show, bowiem ciężko nazywać koncertem występ, podczas którego odprawiano satanistyczne rytuały, zaś niemal do samego końca ze zestawem perkusyjnym na krzyżu wisiał roadie wystylizowany na Jezusa Chrystusa, w dodatku tylko po to, by pod koniec zejść z krzyża i go odwrócić do góry nogami. Podobno to właśnie Coven miał zainicjować nieśmiertelny wśród fanów szeroko pojętego metalu znak rogów (\m/). Niestety, żadne z tych nietypowych scenicznych dziwactw nie zostało uwiecznione na taśmie, jednak to słabej jakości zdjęcie i tak wiele mówi nam o tym, czym wtedy był Coven:


Naturalnie rodzice zabraniali dzieciakom chodzić na takie obrazoburcze występy (inna sprawa, że plakatów Alice’a Coopera również zabraniali wieszać, a jakieś 4 lata później bulwersowała ich tak niewinna piosenka jak School’s Out), ale jak to zwykle bywa, wzmocniło to tylko popularność grupy, która zaczęła dzielić scenę z takimi nazwami jak Pink Floyd, The Yarbirds, Deep Purple, MC5, czy wspomnieni już Alice Cooper Group. Ci ostatni, pionierzy shock rocka, mieli zdaniem Jinx Dawson nawet bać się zespołu Coven ;).

Kiedy wreszcie w 1969 r. ukazał się debiutancki krążek zespołu – nagrany w składzie: Jinx Dawson (wokal), Chris Neilsen (gitara), Rick Durrett (instrumenty klawiszowe), Oz Osbourne (yup, gitara basowa), Steve Ross (perkusja) + kilku muzyków sesyjnych – jeszcze przed odtworzeniem pierwszej nuty szokował. Po pierwsze przez tylną okładkę winyla przedstawiającą nagą kobietę leżącą na ołtarzu, wokół której reszta zespołu odprawia satanistyczny rytułał (diabelskie rogi naturalnie obecne), a po drugie przez obecną i dzisiaj wielką dyskusję na temat tego, czy Amerykanie wzorowali się na Black Sabbath, czy też Black Sabbath czerpał garściami z Jinx i spółki.


Nie dość, że mroczna tematyka pojawia się u obu zespołów, to jeszcze na dodatek pierwszy utwór na Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls nosi tytuł – a jakże – Black Sabbath, z kolei basista Coven nazywa się niemal identycznie jak frontman z Birmingham. Warto jednak zauważyć, że album chicagowskiej grupy pojawił się w okresie, gdy zespół Ozzy’ego i spółki nadal nosił nazwę Earth. Legenda głosi, że muzycy Coven, którzy w 1970 r. koncertowali z Black Sabbath, podczas koncertu w Memphis wysmarowali na drzwiach garderoby Sabbathów odwrócone krzyże… krwią… w ramach zemsty. Z kolei Tony Iommi podczas wywiadu w 1986 r. kategorycznie zaprzeczył, by istniały jakiekolwiek związki między nim, a debiutanckim albumem Coven. Nawet więcej – absolutnie nie kojarzył tej grupy.

Niemniej dość o otoczce i ploteczkach. Przejdźmy do muzyki, która naprawdę jest bardzo zgrabnie zagrana i zaśpiewana. Słychać, że instrumentaliści doskonale wiedzą co grają i potrafią to zagrać. Słychać też, że podobieństwa muzyczne między Black Sabbath a Coven nie występują. Amerykanie grają tu stylistyczny misz-masz zahaczający o pop rock, folk, blues rock, czy też wczesne stadia metalu. Całość jest jednak melodyjna i łatwo wpada w ucho, sam złapałem się już na nuceniu poszczególnych numerów. Momentami jest wręcz hippisowsko. Uzupełnieniem tego wszystkiego jest mocny głos Jinx Dawson mógłby burzyć mury i chyba każdego słuchacza powali na kolana. Pięknie, melodyjnie, czysto, z pełną siłą i ekspresją (do głowy od razu przyszedł mi Blues Pills ;)).

Po drugiej stronie barykady stoją oczywiście teksty, których głównym autorem jest znany z grupy H. P. Lovecraft Jim Donlinger, a także same tytuły (Pact with Lucifer czy Choke, Thirst, Die brzmią wymownie prawda?). Wyobraźcie sobie folkową opowieść opowiadającą o spotkaniu trzynastu kultystów, którzy zwołali spotkanie by przywołać ciemne moce, przy czym ich lider Malchius wypił krew dziecka, a wszyscy tańcowali sobie ekstatycznie. To wszystko zaśpiewane ciepło przez Jinx przy kojących dźwiękach gitar i perkusyjnych przeszkadzajek, co jakiś czas przerywane okultystycznymi modłami a capella całego zespołu. I tak jest przez większość albumu – melodia w stylu Free z tekstem o wiedźmie, która zabija wszystko czego się dotknie. Zaprawdę powiadam Wam, gdybym był rodzicem w latach ’60, to moje gacie byłyby pełne strachu. Teksty Tony’ego Martina na Headless Cross zaczynają brzmieć jak kołysanka. Po latach Jim Donlinger, obecnie nawrócony chrześcijanin, miał powiedzieć o współpracy z Coven, że „to było mroczne i nie dało światu absolutnie niczego.”.

To wszystko jest jednak niczym wobec ścieżki, która wieńczy 45-minutowy album – trwający ponad 13 minut Satanic Mass, który jest nie tyle utworem, co słuchowiskiem przedstawiającym przejście młodej kobiety na ciemną stronę i rytuał temu towarzyszący. Wprawdzie dziś brzmi to dość żenująco, a złowrogo brzmiący okrzyk „pocałuj kozę!” wzbudza raczej uśmiech politowania na twarzy, aniżeli grozę, ale cóż… może to porównanie na wyrost, ale Welles również nie zakładał, że jego „Wojna Światów” wzbudzi takie emocje. Ten końcowy akt nadaje zresztą dodatkowej tajemniczości całej grupie, a albumowi charakter koncepcyjnego.

Przyznam szczerze, że Witchcraft Destroys Minds & Reap Souls bardzo mi przypadł do gustu i narobił ochoty na poznanie dalszej dyskografii Coven. Nie będzie to jednak łatwe, bo legalne drogi wyczerpały się już dawno (absolutnie żadnych wznowień, jedynie Jinx sprzedaje na E-Bayu winyle z debiutem), a i te mniej legalne, to raczej pojedyncze kawałki, aniżeli całe albumy. Niemniej jednak gorąco polecam zapoznanie się z tym, co mamy dostępne. Może okaże się, że to zwykłe „serowate” szatany, a może przypadnie to Wam do gustu, jako i mnie przypadło ;).

Na koniec chyba jedyny profesjonalny zapis wideo – Wicked Woman (niestety z playbacku):





11 sierpnia 2015

Motion Device - Eternalize

Pamiętacie jak mniej więcej dwa lata temu, dziś trzynastoletnia, Sara Menoudakis zrobiła furorę w internetowym świecie m.in. tym oto coverem?:


Poza tym dziewczynka wraz z zespołem Motion Device – w skład którego wchodzą: brat Sary David (16 lat, perkusja), siostra Andrea (18 lat, gitara basowa, fortepian), ich kuzyn Josh Marrocco (21 lat, gitara prowadząca) oraz wieloletni przyjaciel rodziny Alex Defrancesco (21 lat, gitara rytmiczna) – coverowała również utwory innych klasyków, takich jak Pink Floyd, Jefferson Airplaine, Led Zeppelin, Iron Maiden, Judas Priest, Alice Cooper czy Metallica (a to i tak zaledwie wycinek listy).

Młodzi Kanadyjczycy nie zamierzali jednak spoczywać na laurach, sława utalentowanego coverbandu nie była dla nich wystarczająca. Zresztą po zespole, o którym Alice Cooper powiedział, że „jest gotowy udowodnić, iż rock nie umarł”, którego zaleca słuchać Amy Lee, oczywiście „jeśli jesteście gotowi na zainspirowanie” oraz którego nowych kawałków wyczekuje Steve Vai twierdząc, iż „to coś wyjątkowego, czystego i szczerego”, wręcz należy oczekiwać czegoś więcej. Poza tym Motion Device od samego początku planowali nie tylko tworzyć własną muzykę, ale także ją wydawać.

Powyższe marzenie spełniło się w czerwcu 2014 r., gdy grupa zadebiutowała bardzo przyjemną, dającą czadu EP-ką „Welcome to the Rock Evolution”. Na 22-minutowy minialbum złożyło się pięć hard rockowych utworów, z potężną balladą Responsibility oraz galopującym A Piece of Rock & Roll na czele. Niemal równo rok później – 12 czerwca 2015 r. – po oszałamiającym sukcesie akcji fundraisingowej (środki zgromadzono w 48 godzin) Motion Device zaprezentował światu swój pierwszy pełnowymiarowy krążek – „Eternalize”.


Kanadyjczycy twierdzą, że ich główne natchnienie stanowi wyrażająca emocje muzyka, która przy okazji nieźle buja. Cóż, „Eternalize” wydaje się być kwintesencją tej definicji – to dwanaście prących do przodu utworów, gdzie w zasadzie jedynym momentem wytchnienia od ciężaru gitar jest śliczna, oparta na fortepianinie, instrumentalna miniaturka Restless Heart.  Nawet w balladzie Changing Minds i wydawałoby się spokojniejszym We’ll Meet Again jest wręcz duszno od instrumentów Josha Marrocco i Alexa Defrancesco.

Jako swoją główną inspirację Motion Device podaje Dream Theater, ale także wiele klasycznych zespołów, takich jak Led Zeppelin, AC/DC czy Dio i te inspiracje na „Eternalize” są rzeczywiście słyszalne (w przypadku Dream Theater może piszę to trochę na wyrost) – osobiście słyszę swoisty hybrydę Ronniego Jamesa Dio z domieszką nurtu rodem z Seattle i może drobnymi elementami Iron Maiden (niemniej ja się absolutnie nie znam na muzyce, więc pewnie nie mam racji). Nie należy się jednak spodziewać kalek muzyki epok minionych, bo choć słuchając Motion Device ma się wrażenie, że gdzieś się to już słyszało, to jednak całość doprawiona jest ich własnym sosem.

Na pierwszy plan naturalnie wybija się niesamowita Sara Menoudakis, trzynastolatka o potężnym i czystym głosie. Naturalnie, na „Eternalize” słychać, iż nie jest to jeszcze dojrzała artystka – choć może to autosugestia, gdyż WIEM, ile Sara ma lat – lecz biorąc pod uwagę jak fantastycznie wokalistka śpiewa już teraz, absolutnie nie mogę się doczekać, co z niej wyrośnie za kilka lat. Jestem pod dokładnie takim samym wrażeniem, jak trzy lata temu słuchając wspomnianego we wstępie coveru Heaven and Hell.

Jak już wspomniałem, wśród instrumentalistów prym wiodą obaj gitarzyści, jednak cały zespół dostał szansę na wyjście z cienia wokalistki, a to za sprawą utworów instrumentalnych – otwierającego płytę i stanowiącego misz-masz nastrojów kawałka Orpheus oraz wspomnianej już miniatury Restless Heart, gdzie pierwsze skrzypce (czy też raczej klawisze, łohohoho) gra Andrea Menoudakis, będąca zresztą kompozytorką utworu.

Zaprawdę powiadam Wam, słuchać tak młodego zespołu, grającego tak dobrą muzykę… z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój kariery Motion Device. Oczywiście może być bardzo różnie, ale póki co zespół podbija serca publiczności koncertując w rodzinnej Kanadzie oraz Stanach Zjednoczonych, a ja trzymam za nich kciuki i bacznie obserwuję dalsze poczynania. Myślę, że będzie warto.